na suma – przy metodzie spinningowej powinna mieć długość od 2,7 do 3 m i ciężar wyrzutu 50-100 g, natomiast łowienie z gruntu wymaga mocny kij o długości około 3 m i ciężarze wyrzutu od 100 do 150 g; kołowrotek, który przy spinningu powinien być solidny z precyzyjnym hamulcem, a przy metodzie z gruntu warto wybrać taki z Żyłka główna musi się cechować średnicą od 0.16 do 0.18 milimetra, przypon natomiast od 0.10 do 0.12 milimetra. Płocie to ryby płochliwe, więc należy zwrócić uwagę na to, by średnica przyponu była mała. Co zaś tyczy się haczyka, to najlepszym rozwiązaniem będzie wybór egzemplarza w rozmiarze od 14 do 18. Po specjalistyczny sprzęt zapraszamy do sklepu Miętus, natomiast dla zbudowania wędkarskiej biegłości w odnajdowaniu miejsc żerowania ryb w rzece najcenniejsze są godziny spędzone na zasiadkach. Jak znaleźć dołek w rzece? Wędkarz powinien umieć odczytać, co dzieje się na dnie, ze znaków na powierzchni. Przyda się też Łowienie ma być przyjemnością, a nie mordęgą z toną sprzętu na plecach. Gdy poziom wody wzrasta — często jest to najlepszy czas brań. Białoryb jest bardzo ruchliwy, ponieważ szuka sobie miejsca w nurcie, który przyspiesza. To sprawia, że są łatwiej widoczne dla drapieżnika. Zachowuj się cicho – zwłaszcza na małej rzece W odpowiedzi na liczne pytania na temat połowu kleni oraz jazi na spinning z brzegu przedstawiamy wam film, w którym omawiamy sposoby i techniki łowienia, kt Łowienie karpi na metodę najczęściej odbywa się w niedalekiej odległości od brzegu, ponieważ w gęstych trzcinach oraz zaroślach występuje najwięcej dużych osobników. Długie wędki pozwalają na dotarcie w każde takie miejsce. Drugim praktykowanym miejscem połowu karpia na metodę jest dalszy rejon jeziora. . Mająca swój rodowód w Wielkiej Brytanii metoda (the method) błyskawicznie trafiła nad rodzime wody. Metodzie zawdzięczamy również wciąż rosnącą popularność łowisk komercyjnych, a przede wszystkim mnogość profesjonalnych imprez na najwyższym poziomie. Ale przede wszystkim, to możliwość zmierzenia się z zupełnie innym, niezwykle ciekawym sposobem wędkowania. A waleczne karpie chętnie sprawdzą wytrzymałość naszego sprzętu. Zobacz jak łowić karpie na metodę. Metoda. Stworzona do komercyjnych łowów Na pierwszy rzut oka będzie łatwo. Przyjdzie nam wędkować w łowisku pełnym ryb, o równym dnie, bez większych niespodzianek. Nic bardziej mylnego! Pozornie łatwe łowiska komercyjne uczą pokory nawet najbardziej doświadczonych wędkarzy. Metoda jest stworzona do operowania w łowiskach pełnych dużych ryb. Prosta budowa zestawu, której kluczowymi elementami są płaski podajnik oraz krótki, nie przekraczający 15 cm długości przypon zakończony włosem, gumką, wkrętem lub push stop-em, czynią z metody zestaw celny, odporny na splątania, łatwy do zmiany i ponownego montażu, a przede wszystkim niesamowicie łowny. Dopełnieniem zestawu będzie specjalnie do tej metody stworzone wędzisko typu feeder, najczęściej o parabolicznej akcji i sporym zapasie mocy, solidny kołowrotek z okrągłym klipsem i mocno trzymające to wszystko podpórki. Brania komercyjnych karpi bywają bardzo gwałtowne i energiczne. Nierzadko się zdarza, że wędka ląduje w wodzie, a tego byśmy nie chcieli. Karpie na metodę – najważniejsza jest taktyka Zestaw metod feeder (Źródło: Canva) Kluczem do sukcesu w łowieniu karpi na metodę są trzy elementy. Powtarzalność, celność i taktyka. Możemy odpuścić obfite nęcenie, bardziej liczą się jakość i przygotowanie mixu. Ryb jest zatrzęsienie, trzeba się do nich tylko dobrać. Na początku obierzmy trzy linie wędkowania. W dużym uproszczeniu: daleko, w połowie i pod nogami. Zaczynamy od obławiania miejsca położonego najdalej od naszego stanowiska. Wstępnie można posłać tam niewielką porcję zanęty. Zaznaczamy odległość na klipsie i lokujemy zestaw. W międzyczasie ostrzeliwujemy z procy linie „w połowie” i „pod nogami” kilkoma sztukami pelletu czy ziarnami kukurydzy. Komercyjne ryby reagują na dźwięk wpadających do wody przynęt. W przypadku braku brań na dalszym dystansie, obławiamy środkowy i bliski, cały czas podając niewielkie porcje zanęty. Podajnik nie powinien spoczywać dłużej niż kwadrans w jednym miejscu. Wynika to ze specyfiki mixu do methody. W kopczyku z zanęty umieszcza się przynętę. Zanęta obsypując się i aktywnie pracując wabi ryby, a prawdziwym kąskiem jest właśnie apetyczny pellet, kulka czy ziarno kukurydzy, wyłaniające się z zanęty. To dla karpi sygnał do ataku. Metoda na dzikiej wodzie Na szczęście w wędkarstwie nie obowiązują żadne schematy, a rozmaite metody przenikają się i zdobywają nowe wody. I tak jest też z metodą. Dziś coraz częściej opuszcza komercyjne wody i gości na naturalnych zbiornikach. A co najważniejsze, doskonale się tam sprawdza. Co prawda trudno o regularne odławianie karpi i jesiotrów, ale przy odrobinie szczęścia mamy szansę na zmierzenie się z pięknym karpiem z dzikiej wody. A taka zdobycz cieszy bardziej niż tuzin ryb odłowionych w komercyjnym łowisku. Gotowi na bliskie spotkanie z karpiami na metodę? Poniższy artykuł to w rzeczywistości jeden z rozdziałów aktualnie pisanej przeze mnie książki „Spławik bez tajemnic”. Pracuję nad nią systematycznie, praktycznie każdego dnia od już niemal pół roku. Jest to największy twórczy projekt w moim życiu i jednocześnie spełnienie takiego małego marzenia. Wydanie tej książki w grudniowy dzień moich urodzin, to mój priorytet na rok 2022. Jednak celem publikacji tego rozdziału, zatytułowanego „Pełny zestaw”, nie jest zapowiedź książki. Po prostu, w trakcie jego pisania, zrozumiałem, że temat łowienia batem, na tym blogu, jak i na naszym kanale YT, był dotąd prezentowany bardzo zdawkowo. Natomiast to, co przeczytasz poniżej, jest obszernym i całościowym ujęciem absolutnie całej mojej wiedzy i doświadczeń w kontekście metody pełnego zestawu. Naprawdę już nic więcej nie wiem. Jeśli ten temat cię interesuje i chcesz przy okazji poznać nieco mojej historii, to życzę ci miłej lektury. PS. Poniższa treść wyjęta jest z całościowego kontekstu książki (bez żadnej edycji). Stąd niektóre zdania odnoszą się do wcześniejszych jej rozdziałów. „Pełny zestaw” Z batem łączy mnie ogromny sentyment. Trochę ubolewam nad tym, że w ostatnich latach tak niezwykle rzadko bywa mi pomocny. Wynika to z warunków zawodów, w których biorę udział. Te odbywają się najczęściej na łowiskach powszechnie znanych. Wynikająca z tej popularności presja sprawia, że ryby w nich żyjące są chimeryczne. Po prostu większość z nich osobiście poznała stres kilkugodzinnego ograniczenia wolności, oglądając swój świat z posiatkowanej perspektywy. Przez to są ostrożne i znacznie trudniejsze do przechytrzenia, niż ich rodziny z dzikich zakątków jezior i innych odcinków tych samych rzek. Czy to oznacza, że w takich warunkach bat stoi na przegranej pozycji? Oczywiście, że nie! Choć często tak… W każdym razie, na typowo sportowym łowisku, przy wysokim poziomie rywalizacji – w najlepszym przypadku pozwoli stoczyć wyrównany pojedynek. I tylko w rękach specjalisty! Takiego wędkarza, który albo wyśmienicie czuje pełny zestaw, albo wstrzeli się z niekonwencjonalną taktyką. Już wcześniej wspominałem ci, że jeszcze nie mając tyczki, teleskopem potrafiłem ogarniać naprawdę mocne imprezy. I nie miałem z tym żadnych kompleksów. Kilka lat temu, po serii zawodów na Kanale Szymońskim, poczułem się baciarzem tak wytrawnym, jak za dawnych lat – taki mój wędkarski riimejk… Na kilku kolejnych zawodach rzuciłem sobie wyzwanie, aby te nagłe olśnienie wykorzystać. Oczywiście w miarę możliwości. Po prostu sprawdzić się w konfrontacji: baciarz versus tyczkarze. I to jak zwykle na wysokim poziomie umiejętności. Z tego wyzwania (i mojej przeszłości również) wyciągnąłem konkretny wniosek. Już go przeczytałeś dwa akapity wyżej. Podczas tych kilku prób, w najgorszym przypadku turę ukończyłem z solidną sektorową trójką. Raz nawet wygrałem. Na rzece w Elblągu. No dobra, ale co z tego?! Przecież tam nikogo to nie dziwi. Bo miejscowi, przy dobrych wiatrach, batami potrafią zrobić krąpiowy pogrom… Ale wtedy nie było krąpi, tylko leszcze, a do tego wiał wyjątkowo niesprzyjający boczny wiatr. Pokonałem kolegów w warunkach, w których bat teoretycznie nie miał absolutnie żadnych argumentów w konfrontacji z tyczką. A jednak! Dzięki doskonałemu czuciu pełnego zestawu, zasypałem przepaść dzielącą możliwości tych metod – oczywiście w tych konkretnych okolicznościach. Sama wygrana wynikała już z detalu, który wyczaiłem w sposobie donęcania. Leszcze wyraźnie zaciekawiał częsty i subtelny plusk malutkich, twardych kulek gliny z jokersem. A teraz cofnę się o kolejne kilkanaście lat Moją małą inspiracją z pierwszych lat „kariery” był Andrzej Łapiński. U nas na Warmii popularnego Łapę zna każdy wędkarz. Jest tutejszą, żyjącą legendą łowienia długimi batami. Nieco upierdliwy i kontrowersyjny, ale ja go zawsze szanowałem. Szczególnie za wędkarski artyzm. Umiał zrobić coś z niczego. A w kontekście tego, o czym tutaj piszę – batem potrafił wygrywać spektakularnie. I to takim nawet 11-metrowym! Obserwując Pana Andrzeja wiele się nauczyłem. Może nie detali, bo jak coś opowiadał, to zawsze dodawał temu więcej kolorów, niż w rzeczywistości było. Nie wiem, czy gdyby nie jego świadectwo, bez tyczki rzuciłbym się na ogólnopolską arenę. A tak właśnie było. Ciekawostką jest, że w moim debiucie w „dużych” zawodach (na J. Szczycionek w 2007 r.) wylosowałem stanowisko właśnie obok Łapy. W 15-osobowym sektorze, stojąc z ciężkim 8-metrowym batem, pośród samych tyczkarzy (z wyjątkiem Pana Andrzeja), zająłem świetne piąte miejsce. Z Łapą przegrałem – uwaga – o 5 gramów! Po tamtych zawodach nie chciałem już wracać do walki o kolejny tytuł Zdobywcy Grand Prix mojego koła. Wzbudziły się drzemiące we mnie pokłady marzeń i ambicji. Moim celem po raz pierwszy stał się rozwój. Zapragnąłem obcowania z Prawdziwymi Wyczynowcami (to ci, co mieli tyczki). Z dnia na dzień wyparowała satysfakcja zdobywania kolejnych pucharków. Tym samym, chcąc nie chcąc, przestałem kolekcjonować blaszano-plastikowe trofea. Wcześniej robiłem to dość namiętnie. Prestiż zawodów mierzyłem wysokością pucharów, jakie były w nich do zdobycia. Nie żartuję. Być może jesteś obecnie w tym miejscu, w którym ja byłem wtedy. Masz tylko baty, a jednocześnie chciałbyś utrzeć nosa tym niektórym nadętym tyczkarzom… Dlaczego nadętym? Bo znam takich, którzy jeżdżą tylko na takie zawody, gdzie wyczuwają łatwe zwycięstwo. Najczęściej poza nimi mało kto ma jokersa, a o tyczce to już nie wspomnę. Ale pucharek to pucharek. Liczy się sztuka. Znajomi i sąsiedzi podziwiają pełną gablotę mistrza. Ot taka uszczypliwość. Pozwól, że myślami jeszcze raz wrócę do zawodów na Szczycionku. Zrywałem wtedy porzeczki… Pierwszy raz z przyjemnością i ostatni raz w życiu. Musiałem oberwać z nich wszystkie krzaki. To był warunek inwestora, który wyłożył 100 zł na wpisowe. Warunek Mamy, bo to Ona po dziś dzień w domu pełni władzę totalitarną. Mama miała to do siebie, że zawsze dawała mi minimum absolutnego minimum, jakie potrzebowałem. Kiedy jechałem na kolonie i w opisie turnusu była informacja, że 50 zł kieszonkowego wystarczy – nigdy nie dostałem więcej. A z moją Mamą się nie negocjowało. Po latach zrozumiałem, że była i jest wybitnym Ninja domowych oszczędności. W ten sposób (pewnie nieświadomie) wychowała mega kreatywne dzieci. Bo i moja siostra i mój brat, choć jesteśmy skrajnie różni – wszyscy radzimy sobie doskonale. Jestem bezwzględnie przekonany, że gdyby nie ta wieloletnia szkoła przymusowego minimalizmu, teraz nie czytałbyś tej książki. Po prostu w swoim życiu nigdy nie doszedłbym do tego etapu. No i zrywałem te porzeczki. I myślałem, jakby tu zawalczyć z tymi tyczkarzami. Moim jedynym kontaktem z tamtym wyczynowym światem był już wcześniej wspomniany Paweł Fic. Bardzo go podziwiałem, zazdrościłem i chciałem być kiedyś, taki jak on. To Paweł wzbudził we mnie tę chęć sprawdzenia się w pierwszych ogólnopolskich zawodach. Powiedział mi, że Szczycionek to tak trudna woda, jak żadna z tych, które dotąd znałem. Opowiadał o zestawach rzędu 0,5 g i haczykach 22-24… Raczej nie był entuzjastą sensu mojego debiutu na tym konkretnym łowisku. Jednak wtedy nigdzie bliżej takiej imprezy nie było. A ja się uparłem. Wiesz dlaczego? Bo wierzyłem w niezawodność mojej płociowej receptury! Pewnie przy okazji zanęt jeszcze o niej wspomnę. Zrywałem te porzeczki. W głowie miałem tak bardzo podkreślaną przez Pawła finezję. Pół grama i bat – ok – jeśli ma pięć metrów, ale nie osiem. Do ósemki 2 g to minimum. Myślałem, myślałem… Noooo iii wymyśliłem! Rozwiązanie, które teraz jest dla mnie oczywistością, a wtedy było kreatywnym odkryciem. Wydedukowałem, że… skoro tamtejsze ryby są tak ostrożne, to całe główne obciążenie zestawu odsunę daleko od haczyka – ponad metr. A czemu by nie?! Poniżej pozostawię tylko kilka maleńkich ołowianych pyłków (śrucin nr 11-12). Ostrożna płotka w pierwszej fazie brania nie miała prawa poczuć mojego ciężkiego zestawu. A potem, już miało być na to za późno! Zatopienie spławika wyważonego na tzw. zero (ostatnie milimetry szklanej antenki) – powinno być szybsze, niż reakcja ryby na mój podstęp… Tak sobie to uknułem. Inspiracji zaczerpnąłem z zawodów podlodowych. Wiele lat temu spławik na sportowym lodzie był najpopularniejszą metodą. Bo był najszybszy, a przy tym najczulszy na delikatne brania. Tam gdzie ryb było dużo, spławiki miały po 5, a nawet 10 gramów wyporności! Podkreślę, że piszę tutaj o łowieniu niemrawych ryb w lodowatej wodzie! Fundament skuteczności takiego zestawu tkwił właśnie w wyważeniu antenki na wspomniane zero. Nim ryba w czymkolwiek się orientowała, już była w drodze do przerębla… Mało tego. Ciężkie zestawy pozwalały na stabilne, nieruchome podanie przynęty – tylko taka na dnie jeziora wygląda naturalnie. Ta metoda była tak zabójczo skuteczna, a przy tym tak prymitywna technicznie, że słusznie została wycofana z zawodów podlodowych. No ok, ale przerębel jest pod nogami, a na Szczycionku miałem łowić mniej więcej 11-12 metrów od brzegu. Uznałem, że im większy napór na żyłkę, tym trudniej będzie utrzymać widzialną „kropkę” antenki na powierzchni wody. Dlatego zestawy zrobiłem na super cienkiej żyłce 0,10 mm (normalnie schodzić poniżej 0,14 nie ma sensu). Przygotowałem ich kilka. Od 2 do 3 g. Nie chciałem przejmować się ryzykiem ewentualnych splątań. Na ostródzkich zawodach płotki były rybą dominującą. A że zawsze trudne i chimeryczne, to moje umiejętności operowania zestawem były naprawdę dobre. Po prostu to czułem. Nawet teraz, wracając wspomnieniami do tamtych lat – mam dreszcze na widok antenki, która po delikatnym, prowokującym podciągnięciu, majestatycznie znika pod wodą… Zacięcie i jest! Ten przyjemny ciężar kolejnej wypracowanej płoci, ostrożnie holowanej na maleńkim haczyku. Achhhhh!!! Możesz mi wierzyć lub nie. Ale wtedy, takie zawody i takie łowienie, to był sens mojego życia. Faktycznie, tak jak Paweł mówił, Szczycionek okazał się łowiskiem jeszcze trudniejszym. Ze względu na krystalicznie czystą wodę. Jednak moja wiara w dopracowaną zanętę nie zawiodła. Płotki co jakiś czas brały. Zestaw i cała jego filozofia też zadziałały. Zabrakło mi tylko jednego… Elastycznej wklejki w szczytówce. Ta w moim bacie była klasyczną pustą rurką. A płotki faktycznie nie akceptowały nic innego, jak jedna ochotka na maleńkim haczyku numer 22. Straciłem wtedy mnóstwo ryb! Spadały mi przy zacięciu, podczas holu, a nawet tuż obok podbieraka – tylko dlatego, że miał 2 metry… Dziś wiem, że 4-metrowa sztyca do 8-metrowego bata, to też trochę za mało. Dokładnie pamiętam mój wynik – 1465 g. Łapa miał 1470. Sektor wygrało 1940. A ja na tamtych zawodach rzadko wyjmowałem z rzędu dwie zacięte ryby… Obok Pan Andrzej stracił tylko jedną płotkę. Dobrze ją pamiętam. Po spięciu, zestaw Łapy wystrzelił w górę i zawisł na drzewie. Chwytając za swoją kultową fajkę, uśmiechnął się w moim kierunku i w ogóle się tym nie przejął. Wtedy jeszcze nie zwróciłem uwagi, że szczytówki w jego 9-metrowych teleskopach były długie i cienkie jak igła. Problemu upatrywałem tylko w haczykach. Lata wcześniej i jeszcze może kilka później, miałem obsesję na punkcie poszukiwania niezawodnych haków. A wystarczyło wymienić szczytówki! To, do czego kiedyś dochodziło się latami, dziś najczęściej jest oczywiste. Dlaczego zamiast od razu przejść do konkretów, opowiedziałem ci tę historię? Przede wszystkim chciałem podkreślić ogromne znaczenie kreatywnego myślenia i umiejętności działania z tym, co masz tu i teraz. Już wcześniej opowiedziałem ci, jak wielką szkodę sobie nieświadomie wyrządziłem kilka lat później – popadając w wiedzowo-sprzętowy chaos. Drugi powód jest bardziej oczywisty. Ta historia wciąż jest we mnie żywa. Wracam do niej, jak tylko czuję, że zaczynam błądzić. Jakiego bata wybrać? Trzy rozdziały temu wspomniałem, że na sprzęcie nie warto oszczędzać. Ale jeśli twój budżet mocno cię ogranicza, to poniżej mam konkretną sugestię. Do 6 metrów – baty ze średniej półki w zupełności wystarczą. O dziwo ta opinia nie wynika z moich osobistych zakupów. Doświadczyłem tego, wprowadzając do oferty serię batów sygnowanych marką Górek. Od producentów dostałem wiele różnych prototypów wędek, od 5 do 8 metrów, przygotowanych według moich pierwotnych oczekiwań. Każda była oznaczona kodem i ceną. Okazało się, że przy piątkach i szóstkach technologicznie da się zrobić dobre i niedrogie kije – prawdziwe wyczynowe baty. Natomiast pośród 7-metrowych prototypów, tylko jedna wędka była akceptowalna. Powiedzmy, że spoko – może być! Otrzymane ósemki podsumowałem jedną myślą – masakra. I tutaj doprecyzuję, że w sporządzonym opisie moich oczekiwań, sztandarowym warunkiem była niska cena. Ta seria koncepcyjnie miała być ukłonem w stronę młodzieży, której nie stać na drogi sprzęt. Na zakup siódemki i ósemki – niestety należy już przeznaczyć większą sumę pieniędzy. To nie tak, że tanią i długą wędką łowić się nie da. W dobrych rękach pewnie dałoby się, i to nawet efektywnie. Ale bez wątpienia będzie to po prostu uporczywe! Wędkarstwo ma nas bawić, a nie męczyć. Na ten moment trzeba się liczyć z wydatkiem minimum 100 zł za każdy metr długiego i klasowego bata. Ze względu na nieuchronną inflację – ta wartość będzie już pewnie tylko rosła. Zdaje sobie sprawę, że nie każdego od razu stać na całą bacianą armię. Jeszcze do niedawna radziłem sobie w ten sposób, że z dłuższych batów zdejmowałem dolne elementy. I tak z ósemki robiłem siódemkę, z siódemki – szóstkę itd. Oczywiście nie miały pełnych długości. Jednak zawsze to była jakaś alternatywa, żeby np. mieć dwie wędki o zbliżonej długości, z różnymi zestawami. Ktoś może powiedzieć: taki bat bez dolnika traci dużo ze swojej akcji i wyważenia. No i co z tego? Dziewiątki nie uznaję za niezbędną, wręcz przeciwnie. Natomiast zdaję sobie sprawę, że w pewnych warunkach, taki długi teleskop może być czymś niekonwencjonalnie skutecznym. Dziewiątki nie są ani przyjemne, ani łatwo operatywne. Ale tam, gdzie jest głęboko – największe znaczenie mają możliwości i zasięgi. Przy długich batach największym technicznym utrudnieniem jest żyłka dryfująca na powierzchni wody. Na głębokiej rzece, kanale, czy jeziorze będzie jej niewiele. Właśnie dlatego, łowienie w takich warunkach bardzo długim batem, może być dość precyzyjne i efektywne. Niestety dobra dziewiątka, to już naprawdę gruby wydatek. W grę wchodzi tylko topowa półka i 100 zł za metr raczej nie wystarczy. Oczywiście na myśli mam nówkę sztukę. Ale rynek wtórny jak najbardziej ma sens. Moim zdaniem baty nie zużywają się, są długowieczne. Z tego też względu oszczędzanie na nich nie jest dobrym pomysłem. Bat w wyczynie kojarzy się z szybkim łowieniem raczej niewielkich ryb – typowe myślenie tyczkarza. Natomiast na wielu lokalnych zawodach, dla wielu uczestników, metoda pełnego zestawu nie jest alternatywą dla tyczki. Po prostu jej nie mają. Jak już wiesz, sam „wywodzę się” z takich zawodów, stąd mój wielki szacunek i sentyment do tego poziomu rywalizacji. Niezależnie od tego, czy bat jest taktyczną alternatywą, czy nią nie jest – powinien być sprzymierzeńcem naszej skuteczności. Największe wrażenie robią te wędki, które są bardzo lekkie, sztywne i szybkie. Co ciekawe, jeśli bat spełnia te trzy warunki jednocześnie, to nie będzie optymalny do żadnego zastosowania! Z tych sztywnych i szybkich, przy łowieniu stosunkowo małym haczykiem – spada mnóstwo ryb. Mają zbyt tępą akcję – wyszarpującą delikatny haczyk. Za to, te dwie cechy będą idealne do „rzeźniczego tarmoszenia” średnich ryb. Niemniej, w Polsce łowiska oferujące tę formę nadzwyczaj rybnej rywalizacji, to głęboka nisza. Trochę więcej, niż kilka lat temu, w piękny kwietniowy weekend, w Elblągu odbywały się wyczekiwane po długiej zimie zawody. W tamtą sobotę odniosłem pamiętne dla mnie zwycięstwo. Okrasiłem je 27-kilogramami krąpi. Było ich około 230 szt. (Podczas szybkościowego łowienia często liczę ryby, to pozytywnie wpływa na moją koncentrację). Zawody pamiętne, bo do tamtego czasu, w rzeźniczych okolicznościach nie szło mi najlepiej. Zawsze coś przekombinowałem. Wtedy, to były idealne warunki do bata – krąpie nie za duże, za to bardzo dużo. Ale ja batem nie łowiłem, bo wylosowałem jedno z nielicznych stanowisk pod drzewami. Pamiętam, że tamto zwycięstwo było dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Stanowiło efekt skuteczności, której już nigdy później w takim stopniu nie powtórzyłem. Na te 230 ryb, spadły mi tylko dwie! W niedzielę tyczki już nie rozłożyłem. Tylko dwa 7-metrowe baty – legendarne Colmic’i Extreme. Innych nie miałem, w myśl zasady, o której już w tej książce wspomniałem. Musiałem mieć komfort posiadania najlepszego sprzętu, by móc o nim nie myśleć. No i całe szczęście, że te baty były kompatybilne z innymi długościami… Już po kilku minutach zawodów, przy dynamicznym wyrwaniu z wody tłustego krąpia, strzeliła mi jedna ze szczytowych sekcji… Później jeszcze nie raz wstawałem z kosza, zmuszony wymienić kolejny złamany element! Do tamtej pory, NIGDY, przez niemal 10 lat, w żadnym Ekstremie nie uszkodziłem, chociażby szczytówki… Stąd uważałem je za niezawodne. Mimo optymalnej taktyki nęcenia, nie mogłem rozwinąć skrzydeł, przez coraz bardziej wydłużające się hole i ogólne poirytowanie. Krąpie były większe niż w sobotę. A ja już po krótkim czasie wiedziałem, że moje wędki nie nadają się do ich siłowego „klatowania”. Do tego, podbieranie ryb na długim bacie, jest po prostu żmudnym i spowalniającym procesem. Zawody ukończyłem z wynikiem 23 kg, trzecim miejscu w sektorze i pęczkiem węglowych strzęp. Wtedy zrozumiałem, że w wędkarskiej fizyce cuda się nie dzieją. Jeśli coś jest lekkie, to nie będzie pancerne. Co z tego, że blank był szybki i sztywny, jeśli 200-gramowy krąp robił na nim co chciał. Zrozumiałem też, że siłowy hol nie powinien wynikać z dynamiki naszych ruchów – innymi słowy – szarpania się z rybą. To sam opór sprzętu powinien pozbawiać ją chęci walki. I tak się faktycznie dzieje. Ryba holowana na odpowiednio tęgim bacie, mocnej odległościówce, czy grubej gumie, po chwili namysłu – poddaje się. Kilka lat wcześniej, nad Kanałem Szymońskim dotarło do mnie, że z Extremów spada masa drobnych ryb. Bo są za sztywne. Efektywne stały się dopiero z bardzo długimi wklejkami. Trzymając ich strzępy po opisanej wyżej eskapadzie, wiedziałem już, że te wędki owszem mają zapas mocy, ale tylko przy normalnym wyważonym holu. Poza tym, zapas mocy i duża moc, to już nie było dla mnie to samo. Wyczynowe baty użytkowo dzielę na dwie kategorie. Pierwsza, podstawowa, to te lekkie i elastyczne zakończone pełną szczytówką (tzw. wklejką). Ich zapas mocy wynika z tego, że pod większą rybą, po prostu mocniej się uginają. Te klasowe, mimo swojej miękkiej pracy, mają dość szybką akcję. Sprzyja ona precyzji rzutów i kontroli zestawu. Takie baty są efektywne, bo nie gubią ryb. Druga kategoria, to baty o kilkadziesiąt gram cięższe, sztywne i szybkie. Takie, w których już wyraźnie czuć moc. Idealne do łowienia solidnymi zestawami. Tęgi blank i tępa akcja, skutecznie „gaszą” holowaną rybę. Celowo nie będę rozpisywał się na temat zastosowania w bacie gumowego amortyzatora. Bo go nigdy nie używałem. Zawsze odbierałem to, jako trochę profanację tej metody. Owszem na rzece, gdzie możemy zaciąć zwinnego i silnego klenia – ma to sens. Tylko ja ogólnie nie uznaję bata w kontekście polowania na duże ryby. Z tego samego powodu, na pytanie, jaki bat sprawdzi się do łowienia karpi? – odpowiadam – żaden. Zestaw Metoda pełnego zestawu to określenie, które niegdyś stale przewijało się w wędkarskiej prasie. Oznaczało łowienie zestawem o tej samej długości, co wędka. W ten sposób jasno rozróżniano ją względem dzisiejszej tyczki – metody zestawu skróconego. Ma to większy sens, ponieważ wędka do pełnego zestawu wcale nie musi być teleskopowa. W latach 90. technologicznie łatwiej było uzyskać długi i operatywny kij, poprzez nasadowe łączenie elementów. Dzięki temu wędka mogła mieć dwa zastosowania. Co ciekawe, Brytyjczycy do dziś tę tradycję skutecznie kultywują. Wybór spławika W budowie pełnego zestawu jest jedno fundamentalne ograniczenie – zależność jego ciężaru względem długości. Po prostu zbyt lekkim zestawem nie będziemy mogli skutecznie operować (w domyślnie zmiennych warunkach). Z mojego doświadczenia ta zależność wygląda następująco (długość zestawu -> jego minimalny ciężar): 9 m -> 3 g | 8 m -> 2 g | 7 m -> 1,5 g | 6 m -> 1 g | 5 m -> 0,6 g | 4 m -> 0,4 g | 3 m -> 0,2 g Oczywiście w idealnych warunkach dałoby się jeszcze nieco lżej. Niemniej z mojej praktyki wynika, że nie przynosi to wymiernych korzyści, wręcz przeciwnie. Skuteczności należy doszukiwać się w innych aspektach. W kontekście zestawu, jak sama nazwa wskazuje, będzie to zestawienie jego elementów. Średniej długości plastikowa antenka, oliwkowy korpus i metalowy kil – tak wygląda mój ulubiony, standardowy i uniwersalny spławik do bata. Tak naprawdę, w tym kontekście – nic innego nam nie potrzeba. Jedynym elementem tego zestawienia, który musi się zmieniać względem różnych łowisk, to antenka. Do rzecznej przepływanki antenka musi być odpowiednio grubsza i tym samym bardziej wyporna. W nurcie zdecydowanie lepiej, jak będzie „za tłusta”, niż za chuda. Jej pływalność jest najważniejsza, a czułość drugorzędna. Zatapiać ją powinny wyłącznie ryby i ewentualne zaczepy, a nie opór wleczonej po dnie przynęty. Dlatego odpowiednia wyporność (nośność) antenki w rzecznym spławiku, jest tak ważna. Przy finezyjnym rzeźbieniu (szczególnie płotek), biorę pod uwagę antenkę szklaną. Ale nie jest to konieczność. Ta standardowa – plastikowa – też będzie ok. Kiedy widzę, że ryby mają problem z jej zatopieniem, bo czują opór – doważam ją ołowianym pyłkiem. W pozostałych okolicznościach, standardowa, niezbyt gruba, plastikowa antenka zawsze będzie optymalna. Według fizyki, materiał z jakiego wykonana jest antenka – nie powinien mieć znaczenia. Liczyć ma się jedynie jej średnica. Ale każdy doświadczony spławikowiec dostrzega, że jednak te subtelne różnice w sygnalizacji brań istnieją. Włókno szklane jakby mniej „klei się” wody i łatwiej topi. Ogólnie dostrzegam zależność, że im cięższy jest materiał antenki, tym jej wrażliwość na sygnalizację brania jest większa. Być może dlatego spławiki z metalową antenką są tak wybitnie czułe. W kolejnych rozdziałach pewnie jeszcze nie raz do tego zagadnienia powrócę. Bo nauka to jedno, a wędkarska praktyka to drugie. Metalowy kil zawsze jest ok. Znam zawodników, którzy innego materiału w tym podzespole, nie uznają ( Diego Da Silva). Chodzi o stabilność. Spławik z metalowym kilem pewnie siedzi w wodzie, nie buja się. Moim zdaniem, jest to atut jedynie w kontekście łowisk płytkich. Tam gdzie jest głęboko (powyżej 2,5 m), rolę stabilizatora pełni woda napierająca na żyłkę zestawu. I przyznam, że wtedy preferuję już stateczniki węglowe. Mimo że w obu wariantach spławik zachowuje się równie stabilnie. Ten z metalem na dole zawsze stoi pionowo. Ten z węglem niekoniecznie. Zastopowany wędką, podczas ruchu wody (np. dryfu lub lekkiego uciągu) – liniowo ułoży się z żyłką. W ten sposób mogę znacznie lepiej wyczuć, co dzieje się z zestawem, a tym samym z moją przynętą. Ponadto, przy znacznej głębokości i wodzie, która płynie – sygnalizacja brań, na spławikach z metalowym kilem, jest „ostrzejsza” i przez to mniej czytelna. Przynajmniej dla mnie. Z powyższych zasad w przypadku bata – nie korzystam w pełni. Dlatego, że w tej metodzie nieustannie poprawiam (koryguję) ułożenie żyłki, pomiędzy wędką i spławikiem. Tak więc atut „zakotwiczenia” spławika metalowym dolnikiem – ma jeszcze większe znaczenie. Bo nie wyskakuje z wody, wraz z podrywaną żyłką. Jest to szczególnie istotne w warunkach niekorzystnych dla pełnego zestawu. Wówczas lekki konstrukcyjnie spławik (z węglowym kilem) będzie bardziej podatny na działanie wiatru – przesuwanie, przechylanie się. Dopiero przy dużych głębokościach (powyżej 3,5 m), do bata, będzie wystarczająco stabilny. Innym wyjątkiem jest rzeczna przepływanka. W tej metodzie węglowy statecznik to dodatkowy atut – w kontekście pływalności spławika i ogólnie „czucia” zestawu. Oliwkowy korpus to klasyka i uniwersalność. Nie bez powodu. Ten kształt po prostu jest najbardziej optymalny w kontekście… no jakżeby inaczej – stabilności! To czy ta oliwka jest mniej, czy bardziej rozciągnięta, na wodach stojących i kanałach nie ma istotnego znaczenia. Za to na rzece, ta bardziej korpulentna będzie lepsza. Od tego wszystkiego jest jeden wyjątek. Przy szybkościowym łowieniu, na wodzie stałej, najlepiej sprawdzi się tzw. ołówek. Taki spławik znacznie szybciej się ustawia i lepiej sygnalizuje brania z opadu. Kiedy ryba przechwyci przynętę, to taki ołówek zamiast się momentalnie spionizować, pozostaje z lekko przechylonym i „wibrującym” nad wodą korpusem. Jeśli ryb jest dużo, to takich brań jest wiele. Stąd wyraźna i czytelna sygnalizacja – sprzyja naszej skuteczności. Nie bez powodu, taki właśnie kształt mają spławiki uklejowe. Wadą ołówków jest generalnie brak stabilności. W niekorzystnym wietrze będą miały sens tylko na krótszych batach tzw. uklejówkach. Lepiej sprawdzą się także te z krótkim metalowym kilem. Żyłka do bata Pełny zestaw to długi zestaw. Długi zestaw to dużo żyłki. A jak czegoś jest dużo, to zazwyczaj ma istotne znaczenie. W tym przypadku kluczowe będą: rodzaj i średnica. Kolejność nie jest przypadkowa. Niektóre żyłki, szczególnie te twardsze, bardziej pancerne, ze względu na swoją technologiczną strukturę, są cięższe. I do bata nie będą dobrym wyborem. Dlatego że taka żyłka mocniej przywiera do wody. Albo jak ja to mówię – klei się wody. W przypadku tych najtwardszych (np. powlekanych fluorocarbonem), mogą wręcz delikatnie zatapiać się. W łowieniu batem najważniejsza jest kontrola nad zestawem. W praktyce chodzi o to, aby oddziaływanie żyłki względem spławika było możliwie neutralne. Jeśli ta, pod wpływem ruchu wody, czy wiatru układa się w tzw. balon, to napinając się, coraz szybciej przesuwa spławik. W konsekwencji nasza przynęta już nie prezentuje się naturalnie na tle jej otoczenia. Łatwo sobie wyobrazić, że jeśli na dnie wszystko spokojnie leży, a nasz robak płynie, to raczej nie wzbudzi zaufania ostrożnej ryby. Dlatego ewentualne branie będzie nerwowe i pewnie nieskutecznie zacięte. Rzadko jest tak, że warunki nam sprzyjają. Stąd żyłką cały czas musimy pracować – niwelować ten „nadmuchiwany” przez wiatr balon. A łatwiej jest operować taką, która jest lekka i z łatwością odrywa się od powierzchni wody. Jeśli jest inaczej, to przy takim szybkim ruchu wędką, będziemy nie tylko wyrywali żyłkę, ale i spławik. W konsekwencji znowu nienaturalnie poruszali przynętą. Dokładnie ta sama zasada dotyczy łowienia metodą rzecznej przepływanki. Dlatego żyłki tzw. bolońskie będą idealne także do bata. Co do zasady, to co jest lekkie – nie jest zbyt mocne. Podobnie jest z lekkimi żyłkami. Są zdecydowanie mniej wytrzymałe, niż inne rodzaje. Ale jako, że batem zazwyczaj nie łowimy tęgo na przyponie, nie ma to aż takiego znaczenia. Za to istotnym atutem takich żyłek jest ich elastyczność, która sprzyja amortyzacji zestawu i tym samym naszej efektywności. Moim punktem wyjścia do pełnego zestawu jest średnica 0,14 mm – realne czternaście. Czasem dzwoni do nas oburzony klient i mówi: „ta wasza żyłka to gówno! Dwunastka dżaksona jest dwa razy mocniejsza!”. Jeszcze nie wszyscy rozumieją, że niektóre firmy, które powstawały w latach 90., podobnie jak politycy – do dziś kultywują propagandową efektywność. Nie liczy się rzeczywistość. Liczy się dopasowanie informacji do oczekiwań odbiorcy. Poniżej 14stki schodzę tylko, przygotowując lekkie zestawy – do 1 g –> 0,12 mm. Zakładając, że jest to realne 12, to sprawdzi się również w takiej sytuacji, jaką opisałem w przypadku zawodów na Szczycionku. Tam wspomniałem o 0,10, ale wtedy używałem taniego i przegrubionego Siglonu. Cieniej zszedłbym już tylko w zestawach do łowienia trudnych uklei (ewentualnie płotek). Miękka żyłka 0,10-11 znacząco wpływa na wyższą wartość współczynnika skuteczności: (ryby wyjęte / zacięte) x 100%. Ma to sens, kiedy uklei jest mało i liczy się każda sztuka. Te rybki mają bardzo delikatne pyszczki. Jeśli jest „za twardo”, to podczas zawodów możemy zgubić nawet kilkadziesiąt procent zaciętych sreberek. Innymi słowy skazać się na frustrację. Ponadto teoretycznie naiwna drobnica – poddana presji zawodów – staje się niechętna wobec nienaturalnie dryfującej przynęty. A im cieńsza żyłka, tym lepsza kontrola nad lekkim zestawem, szczególnie w wietrzny dzień. Kiedy łowię dużo ryb (jedną na minutę i więcej), względnie mocnym haczykiem – już od trzech gram nie waham się użyć średnicy 0,16 mm. W takich warunkach brania następują szybciej, niż potrzeba ponownego ułożenia żyłki. Za to kluczowa dla utrzymania tempa łowienia staje się niezawodność zestawu. Po prostu nie mogę dopuścić do jego definitywnego splątania. Z dwóch powodów. Raz, że to zawsze strata cennego czasu. A dwa, w kontekście wysokiej skuteczności, niezwykle ważne jest wczucie się w konkretny zestaw. Także ewentualna awaria tego łownego, to strata podwójna. Do „grubego” łowienia (jak np. w Elblągu) i spławików powiedzmy 5 g i więcej, lepsza będzie osiemnastka. Z tego samego powodu, jaki opisałem w poprzednim akapicie. Chodzi tylko o uwzględnienie większego kalibru zestawu (haczyka) i łowionych ryb. Oliwka czy śruciny? Obciążenie w batowym zestawie standardowo „buduję na oliwce”. Moja filozofia jest tutaj bardzo, ale to bardzo prosta. Mianowicie obciążenie główne musi być jak najbardziej mobilne. Dlatego że jego odległość względem haczyka jest kluczowa dla naszej efektywności. A z tym wiąże się stała potrzeba szybkiej zmiany ustawienia oliwki. Zasada jest następująca. Mam problem z zacięciem, po spławiku (szarpanych braniach) czuję, że rybom jest „ciężko” – oliwkę przesuwam w górę. Do momentu, aż skuteczność wzrośnie. Kiedy dostrzegam, że ryby rozkręcają się (po prostu w polu nęcenia pojawia się ich więcej), stają się bardziej ufne i agresywne – oliwką jadę w dół. W ten sposób przyspieszam ustawianie się zestawu i tym samym sygnalizację brań. Jeśli te ponownie stają się nerwowe, a zacięcia puste – oliwkę znowu nieco podnoszę. Wszystko dzieje się intuicyjnie – metodą prób i błędów. Od teorii ważniejsze jest, abyś po prostu zdawał sobie z tego sprawę. Nie pozostawał bierny wobec nieskuteczności. Często na zawodach obserwuję sąsiadów, którzy mimo niepowodzeń, nic nie zmieniają. Kształt oliwki generalnie nie ma znaczenia. Natomiast w nawiązaniu do jej mobilności, bardzo wygodne są te mocowane na igielitach. Co jeszcze jest ważne, to możliwie najmniejsza liczba dodatkowych śrucin! Poza tymi sygnalizacyjnymi, najlepiej, jakby na zestawie znalazły się tylko dwie lub trzy blokujące oliwkę, plus ewentualne pyłki doważające spławik (nad oliwką). Jeśli będzie ich więcej, to nic nie szkodzi. Po prostu im jest ich mniej, tym łatwiej je przesuwać wraz z głównym obciążeniem. Jeśli chodzi o obciążenie sygnalizacyjne – w zestawach batowych jestem zwolennikiem stosunkowo większego, niż standardowe. Wiąże się to z fundamentalną zasadą utrzymania stabilności, czyli naturalnej prezentacji przynęty. Uważam, że wielkość obciążenia sygnalizacyjnego, z perspektywy ryby jest mniej istotna, niż położenie oliwki. Bo czymże jest te 0,1 czy 0,2 g, w odniesieniu do 2, czy 3 g, które ryba potencjalnie może wyczuć podczas ostrożnego brania. Wpływ na moją interpretację ma też doświadczenie podlodowe. Mormyszka, jako jedyna dopuszczalna metoda na zawodach podlodowych, to nic innego jak haczyk wlutowany bezpośrednio w kawałek metalu (wolframu). Pod względem technicznym o jej skuteczności, w 90%, decyduje jej waga i wielkość haczyka. Mormyszka o masie 0,2 g uznawana jest za finezyjną „pchełkę” – do delikatnych brań. Tak więc, jeśli ryba nie ma problemu zaatakować ochotkę przymocowaną bezpośrednio do „obciążenia sygnalizacyjnego”… to tym bardziej nie będzie miała zastrzeżeń, jeśli ten ciężar znajdzie się 15 cm (i więcej) od haczyka! Przygotowując pełny zestaw, który nie jest ukierunkowany na konkretne zawody (czyli najczęściej, bo nie lubię wiązania po treningach), to mocuję na nim trzy małe śruciny sygnalizacyjne – zamiast jednej dużej. Np. moim standardem do 3-gramowego spławika (i bata) jest „sygnał” o masie 0,2 g. I jeśli taki zestaw przygotowuję typowo na Kanał Szymoński, gdzie łowi się szybkościowo, wówczas zakładam jedną dużą śrucinę nr 3 (0,2 g). Ale kiedy nie znam jego przeznaczenia – w to miejsce wolę zamocować trzy śruciny nr 6 (0,1 g). Dlaczego trzy, a nie dwie (przecież 2 x 0,1 = 0,2 g)? Bo ta dodatkowa może przydać się w dwóch skrajnych sytuacjach. Pierwsza. Kiedy ryby biorą jak szalone – sygnalizację brań i szybki opad przynęty, lepiej uskutecznić większym obciążeniem sygnalizacyjnym, niż zbyt nisko ulokowanym głównym. Zgodnie z tym, co naisałem w poprzednim akapicie. Druga. Kiedy ryby są trudne lub stoją wyżej nad dnem (jest sporo brań z tzw. opadu) – wysokie ulokowanie oliwki i trzypunktowe rozłożenie śrucin, odciąży przynętę i jednocześnie wydłuży jej opad. Często jest to ważne, szczególnie w kontekście łowienia płoci. Na moich zestawach wygląda to następująco: Zestaw 0,3 – 0,5 g -> 3 x śrucina nr 11 | 0,6 – 0,8 g -> 3 x nr 10 | 1,0 – 1,5 g -> 3 x nr 9 | 2,0 g -> 3 x nr 8 | 2,5 g -> 3 x nr 7 | 3,0 g -> 3 x nr 6 | 4 – 5 g -> 3 x nr 5 | 6 – 8 g -> 3 x nr 4 Jak już wspomniałem wyżej, dwie z trzech śrucin stanowią mój standardowy sygnał dla konkretnego zestawu. A trzecia wyjściowo trafia pod oliwkę, dając ewentualne dodatkowe możliwości. Kończąc temat obciążenia, wspomnę o oczywistym wyjątku. W zestawach uklejowych i ogólnie tych do 1 g, oliwki się nie stosuje. Główne obciążenie robię z wianuszka śrucin, które są albo tej samej wielkości, albo, idąc w górę, różnią się jednym rozmiarem. Uznajmy teoretycznie, że 10 śrucin to takie minimum. Np. spławik 0,4 g w zamyśle wyważę stosując: 3 x nr 11 i 7-8 x nr 10. Ostatecznie jakbyś się zastanawiał, czy 9 może być, a 13 to już nie za dużo – spokojnie, ryby ich nie liczą. Utarło się, że przy łowieniu uklei całe obciążenie powinno być skupione przy przyponie. Stąd taki długi wianuszek, aby opad przynęty był bardziej swobodny i naturalny. Jednak kurczowe trzymanie się tej zasady (skupionego obciążenia), to moim zdaniem błąd. Prawdziwa efektywność budowania wyniku bierze się ze skuteczności, a nie przyspieszania czegokolwiek (w tym przypadku sygnalizacji brania). Mając wiele pustych zacięć (i jednocześnie idealnie doważoną antenkę), wiem, że poza zmianą haczyka na mniejszy, pozostaje mi jeszcze odsunięcie głównego obciążenia, o 10-15 cm. Przy przyponie pozostawiam tylko dwie małe śruciny. W przypadku bardzo trudnych do wcięcia uklei, tą drugą ustawiam pomiędzy sygnalizacyjną a obciążeniem głównym. To zawsze działa – podnosi moją skuteczność! Wielkość haczyka Łowiąc tyczką – w zakresie prezentacji przynęty wiele możemy zmienić i dostrzec natychmiastową różnicę np. całkowicie stopując zestaw. Batem w większości warunków nie jest to możliwe. Nie mamy, aż tak precyzyjnej kontroli nad naszą przynętą. Dlatego, jeśli tempo brań mnie nie satysfakcjonuje, to znacznie szybciej, niż przy tyczce – zmieniam haczyk na mniejszy. I często okazuje się to przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Ale oczywiście nie zawsze tak musi być. Trzeba kalkulować. Bo co z tego, że branie leszcza będzie szybsze, jeśli ryzyko jego spięcia znacząco wzrośnie? A każdy z nas wie, że nie ma nic gorszego, niż zaraz po zacięciu spiąć leszcza, jeszcze w polu nęcenia… Natomiast przy drobnicy mniejszy haczyk nie dość, że prawdopodobnie przyspieszy tempo brań, to zwiększy także procent tych efektywnie wykorzystanych. Schodząc rozmiarem w dół, w pierwszej kolejności wybieram te mocniejsze wersje. Jeśli to nie pomaga, dopiero wtedy haczyk zmieniam na delikatniejszy. Jednocześnie dostosowuję do niego zacięcie i uważność podczas holu ryby. Jasna sprawa. Długość Przygotowując zestaw w domu, nigdy go dokładnie nie mierzę. Biorę tylko pod uwagę, do jakiego najdłuższego bata mogę go potencjalnie użyć. Można liczyć obroty na drabince lub na biurku oznaczyć długość jednego metra. Ale nie ma sensu mierzyć co do centymetra. Oby tylko na stanowisku nie tracić czasu i koncentracji na dowiązywanie żyłki. Dopiero nad wodą, kiedy wezmę wędkę do ręki, jestem w stanie ocenić – o ile zestaw powinien być od niej krótszy, żeby było mi wygodnie. Jest to kwestia indywidualna, chociażby ze względu na długość rąk. Moje są krótkie. Stąd raz, że nieco dłuższy zestaw będzie dla mnie wygodniejszy, a dwa, niweluję jego zasięg względem długorękich kolegów. Na pewno w długich batach gumkę do haczyka zaczepimy na dolniku wyżej, niż w uklejówkach. Im krótsza i lżejsza wędka, tym niżej możemy ją chwytać (przy łowieniu uklei te 20 cm dodatkowego zasięgu często ma znaczenie!). Ugięcie wędki podczas holu też będzie miało jakieś znaczenie. Poza tym, haczyk powinien swobodnie wpadać w nasze ręce, bez zbędnego wymachiwania. Lepiej, jak zestaw będzie odrobinę za długi, niż za krótki. Choćby z tego względu, że łatwiej jest go skrócić, niż wydłużyć. Ponadto im krótszy jest zestaw względem kija, tym trudniej jest lądować rybę w podbieraku. Często podczas holu, musimy mocniej nagiąć szczytowe sekcje, bo brakuje nam jeszcze tych kilku centymetrów. A pewnie jak każdy znasz ten ból, kiedy fajna ryba spada dosłownie tuż obok podbieraka! Po ważeniu okazuje się, że to właśnie jej zabrakło do zwycięstwa… Technika łowienia Pierwsze, co przychodzi mi do głowy: łowienie batem jest banalne. Wystarczy machnąć i zestaw już jest w wodzie. Po braniu szarpnąć wędką do góry i ryba sama wpadnie w ręce…. Idąc tym tropem, spinning też jest banalny. Wystarczy rzucić i trafić przynętą do wody. Szczupak jak weźmie, to sam się zaczepi… A tak serio, w obu przypadkach łatwy jest tylko próg wejścia. Przykładowo, będąc laikiem nieporównywalnie szybciej zaczniemy wyjmować ryby na feeder, niż na odległościówkę. Dlatego, że w zdobyciu podstawowych i zarazem niezbędnych umiejętności, te metody dzieli przepaść. Batem ryby może łowić każdy, od pierwszej sesji. Ale łowić a łowić skutecznie, to już coś zupełnie innego. Szczególnie dla ciebie ambitnego wędkarza. Zarzut Zacznę od takiej anegdoty z zawodów. Kiedy kolega obok dynamicznie wymachuje zza pleców długim batem, wówczas nieskromnie mówiąc, czuję, że to nie będzie wyrównany pojedynek. Zestaw wyrzucony w ten sposób jest napięty jak struna. Od szczytówki po haczyk. Wiąże się z tym wiele drobnych konsekwencji. Wiatr napierając na napiętą żyłkę, natychmiast ściąga i przesuwa zestaw. Nasza przynęta już od pierwszych chwil wygląda co najmniej podejrzanie (na tle otoczenia). Niezależnie od wiatru, tak czy siak natychmiast musimy podciągnąć spławik, bo na naprężonej żyłce ryba szybko wyczuwa opór. A wtedy brania są nerwowe i niepewne. To taka dodatkowa strata czasu. Dopiero co zarzuciliśmy zestaw, a już musimy nim szarpać i go poprawiać. Także wymach zza pleców rozpoczyna ciąg zdarzeń, które na naszą skuteczność będą wpływać wyłącznie źle. W praktyce wygląda to tak, że taki „zamachowiec” robi dużo świstu i zamieszania. Puste zacięcia powodują wzrost irytacji. I z czasem wymachy stają się jeszcze ostrzejsze. Takie błędne koło. Dobry baciarz na tle zamachowca jest niczym cicha myszka. Jego ruchy są spokojne i opanowane. Daleko mu do jakichkolwiek przejawów chaosu. Zwraca na siebie uwagę dopiero, kiedy holuje większą rybę. A jak wyrzuca zestaw? Oczywiście spod siebie. W jednej ręce ma przypon, w drugiej wędkę. Dynamicznie, a zarazem lekko podrywa ją ku górze, i w ten sposób bezszelestnie wyprowadza zestaw przed siebie. Ten wpada do wody, jakby ciszej, niż powinien. Ruchy, to jest coś co łatwo pokazać, a trudno opisać. Ale chociaż spróbuję naświetlić efekt, jaki uważam za optymalny. Teoretycznie ujmę to mniej więcej tak: po zarzucie żyłka pomiędzy szczytówką i spławikiem powinna opaść liniowo, ale bez strunowego napięcia! W praktyce robię to następująco: przed lądowaniem obciążenia w wodzie, lekko uniesioną szczytówką wyhamowuję zestaw tak, aby oliwka wpadła nieco bliżej, niż, gdyby odleciała na pełny liniowy zasięg żyłki i wędki (jak przy wymachu zza pleców). Ołów wytraca prędkość i do wody wpada zdecydowanie mniej hałaśliwie. Oczywiście świadomość to za mało. Jak zawsze niezbędne będzie nabranie wprawy i w konsekwencji automatyzmu. Jest jeszcze jeden możliwy efekt zarzutu pełnego zestawu. Przydaje się przy szybkościowym łowieniu lub, kiedy chcemy ominąć przeszkadzającą w toni drobnicę (najczęściej ukleje). Polega on na tym, że ołów i spławik wpadają do wody mniej więcej w tym samym miejscu. Ale obciążenia już nie wyhamowujemy. Staramy się, aby do wody wpadło swobodnie – na luźnej żyłce (przez dynamiczne opuszczenie szczytówki w ostatniej fazie). Dzięki temu oliwka wraz z haczykiem lecą do dna niemal pionowo. Znacznie szybciej, bo nie holują za sobą spławika, który oczywiście też ustawi się szybciej. Krótko mówiąc – wszystko dzieje się szybciej – kosztem jedynie prezentacji opadającej przynęty. Ale umówmy się. Jak ryb jest dużo, albo ukleje przysłowiowo nie dają nam żyć, prezentacja jest najmniej ważna. Ponadto ta technika świetnie sprawdzi się na łowiskach głębokich. Przy klasycznym wachlarzu (kiedy żyłka między spławikiem i oliwką jest napięta) – opad przynęty bardzo się wydłuża. I jeśli ryb szukamy przy dnie, to nie ma sensu tracić na to czasu. Tym bardziej, gdy w toni grasuje niepożądana drobnica. Oczywistym wyjątkiem od tego, co wyżej napisałem, jest łowienie uklei. Zestawy uklejowe, poza wyjątkami, są zbyt lekkie do wyprowadzania ich spod siebie. Ponadto plusk uderzenia zestawu o wodę, często bywa dla uklei wabiący, podobnie jak ten wpadającej zanęty. Kontrola zestawu Mam poczucie, że w tym rozdziale niemal na każdym kroku przewijało się znaczenie kontroli zestawu, oraz stabilnej i tym samym naturalnej prezentacji przynęty. Dlatego, żeby nie przynudzać, spróbuję dopowiedzieć tylko to, o czym mogłem nie wspomnieć. Wszystko sprowadza się do fundamentalnej zasady: im mniej żyłki leży na wodzie, tym lepiej – dla kontroli zestawu i skuteczności zacięcia. Kiedy warunki nam sprzyjają i możemy trzymać wędkę dość wysoko uniesioną, zwyczajnie będzie nam łatwiej. Natomiast na wodzie płynącej jest to po prostu konieczne. Im bardziej zadzieramy kija ku górze, tym lepszą mamy kontrolę nad spławikiem. Ale jednocześnie skraca nam się dystans, na którym łowimy. Przykładowo. Rzeka Elbląg ma około 4 metrów głębokości. Czyli teoretycznie pełnym 8-metrowym zestawem, możemy tam łowić na dystansie około 11,5 m (15,5 – 4). Jednak w praktyce, aby właściwie prowadzić i kontrolować ten zestaw, kule powinniśmy wrzucić na odległość 10 m. Zgodnie z zasadą, że lepiej ciut za blisko, niż za daleko. Kiedy rozkładamy i bata, i tyczkę, sprawdźmy jego dokładny (i dla nas wygodny) zasięg względem tyczki. Dystans tyczki możemy skrócić uchwytem, wydłużyć krótkim dopalaczem. Batem łowić ciut bliżej – nie ma problemu, będzie nawet łatwiej. Ale w drugą stronę, to już nie działa. Dlatego przygotowując się pod te dwie metody, to bat powinien determinować odległość pola nęcenia, ponieważ jego możliwości są mniejsze. Zacięcie Amortyzacja bata nigdy nie będzie tak doskonała, jak przy idealnie dopasowanym do haczyka amortyzatorze z tyczki. Tak samo kąt zacięcia ryby nie będzie tak optymalny, jak przy zestawie skróconym. Tak więc kwestia wyczucia odgrywa tutaj skrajnie ważną rolę. Nie wiem, czy da się precyzyjnie opisać siłę zacięcia. Jeśli tak, to pewnie byłoby to bardzo skomplikowane. W każdym razie, zacięcie powinno być tylko minimalnie bardziej dynamiczne, niż samo wyjęcie zestawu z wody. To w niczym nie może przypominać gwałtownego szarpnięcia! Im ostrzejsze zacięcie, tym większe ryzyko, że wokół wbitego haczyka powstanie „wyrwa”, w której zadzior ma więcej przestrzeni na wypięcie się. Na pewno nieraz, podczas wyczepiania zauważyłeś, że haczyk dosłownie wypadał z pyszczka ryby. Dlatego tak często odpinają się w podbieraku. I z tego samego powodu, do łowienia drobnicy, nie sprawdzają się haczyki z nadmiernie grubego drutu. Bo kiedy zatniemy za lekko, to haczyk nie wbije się (ze względu na niską masę ryby), a kiedy za mocno – to już wiemy. Jak od wszystkiego są wyjątki. Czasem okoliczności zmuszają nas do zastosowania bardzo mocnego haczyka, a jednocześnie nasza wędka, to dalej ten sam finezyjny bat wykończony elastyczną wklejką. Wtedy oczywiście zacięcie musi być zdecydowanie mocniejsze, bardziej dynamiczne. Inaczej haczyk mógłby się zwyczajnie nie wbić. Podobnie, kiedy łowimy na głębokim łowisku, niezależnie czy tyczką, czy batem, w zacięciu należy wyczuć poprawkę na opór wody i rozciągliwość zestawu. Batomaczówka… W tej książce, to będzie pierwszy fragment, w którym teoria miażdżąco przytłoczy moje praktyczne doświadczenie. Na zasadzie – znam, rozumiem, ale nie stosowałem… A dokładniej, tylko raz łowiłem w ten sposób. Mam na myśli metodę tzw. frangielki, którą ja nazwałem „batomaczówką”. Teraz być może zadajesz sobie pytanie: „Kacper, po co piszesz o czymś, co w twojej karierze nie odegrało żadnej roli?!” Ano nie odegrało. Ale tylko dlatego, że wówczas, kiedy ta metoda mogłaby przynosić mi dodatkowe profity, ja po prostu jej nie znałem! O batomaczówce dowiedziałem się przypadkiem. Stało się to po tym, jak Rive do swojej oferty wprowadziło wędkę opisaną jako kij do frangielki. Zaciekawiłem się, kupiłem ją… I od wielu lat stoi nieużywana w moim składziku. (Właśnie poczułem nagły przypływ emocji, aby w końcu ją uzbroić). Ta frangielka to nic innego, jak już wyżej wspomniana old school’owa wędka w stylu brytyjskim. Czyli nasadówka, która może służyć zarówno do pełnego, jak i skróconego zestawu. Jak sama nazwa wskazuje – ta metoda, to połączenie bata i maczówki. Oczywiście w dużym uproszczeniu, bo różne określenia, można różnie interpretować. Na przykład dla mnie każde połączenie wędki, kołowrotka i spławika, w którym zestaw wyrzucamy poza zasięg samej wędki – to odległościówka. No bo dzięki użyciu kołowrotka, mogę łowić na różnych odległościach – ot taka prosta interpretacja. Ale u kultowych wędkarsko Wyspiarzy ten podział jest szerszy. Bo u nich są dwie metody. Nie pomylę się chyba, jeśli napiszę, że jedna to tzw. metoda angielska (czyli klasyczna odległościówka), a druga to waggler. W tej drugiej, co do zasady, nie topi się żyłki i łowi raczej blisko (do tego tematu wrócę w kolejnym rozdziale). W każdym razie, frangielka, tłumacząc po zachodniemu, to będzie wariacja już nie dwóch, a trzech metod – bata (wędka i długość zestawu), odległościówki (topienie żyłki) i wagglera (spławik i obciążenie)… Przechodząc do konkretów. W batomaczówce łowimy pełnym zestawem, zbudowanym na tonącej żyłce, ze spławikiem typu waggler. I pewnie już zauważasz potencjalne atuty tej hybrydowej metody? Przede wszystkim, będzie to nieco większy zasięg, niż przy klasycznym bacie. No bo wędka i zestaw układają się liniowo (szczytówkę trzymamy tuż nad lub pod wodą). Do tego zatopiona żyłka nie wymaga korygowania jej ułożenia. Nie działają na nią ani wiatr, ani fala, jedynie naturalny dryf wody (naturalny to słowo klucz w kontekście prezentacji przynęty). No i najważniejsze – mamy spławik o podobnej wyporności, co klasyczny, ale całe główne obciążenie znajduje się bezpośrednio w jego konstrukcji. Na żyłkę trafia wyłącznie te sygnalizacyjne (około 10%). W ten o to sposób, długim batem możemy -łowić stabilnie i jednocześnie finezyjnie. Gdzie i kiedy batomaczówka może okazać się swoistym kilerem? Przede wszystkim na łowiskach płytkich, dając nam możliwość wyłamania się poza linię tyczek. I właśnie na takiej wodzie, ta metoda, a dokładniej wariacja wykorzystująca jej założenia, pozwoliła mi wybronić się z beznadziejnego stanowiska. Były to zawody Mivardi Day 2021, rozgrywane na niewielkim stawie w Czechach. Jedną z ustalonych reguł było to, że nie mogliśmy stosować wędki z kołowrotkiem. Tak więc wszyscy byli niejako ograniczeni zasięgiem tyczki. W pierwszej turze wygrałem swój sektor. I zgodnie z innym ciekawym punktem regulaminu – zwycięzca następnego dnia mógł wylosować tylko jedno z trzech stanowisk – tych, na których w sobotę zawodnicy zajęli ostatnie miejsca w swoich sektorach… No i mi trafiło się to najgorsze z najgorszych – w pierwszej turze padło na nim okrągłe 0. Okazało się, że pod tyczką było zaledwie 50 cm wody. U sąsiadów głębiej było tylko o 20 cm, ale to zawsze prawie o połowę więcej. Tamtego poranka, nieco przygnębiony (w końcu przejechałem niemal 1000 km), przypomniałem sobie o… frangielce! Nic by mi ta myśl nie pomogła, gdyby nie fakt, że w moim busie znaleźć można wszystko. A już na pewno żyłkę do macza. Szczęśliwie złożyło się, że w bocznych drzwiach miałem też kilka wagglerów (akurat tydzień wcześniej namiętnie je ćwiczyłem). To był dzień, w którym wspomniana bato-tyczka z Rive bardzo by mi się przydała (i znowu ta emocja, że w końcu muszę ją uzbroić). Przygotowanie zestawu zajęło mi dosłownie chwilę. Zamocować spławik i dosłownie kilka śrucin, to żadna filozofia. Natomiast problem stanowiło poprawne zarzucenie zestawu (4-gramowego wagglera) – tyczką. I to jest właśnie ta wspomniana wariacja. Po prostu, łowiąc długim batem, bez amortyzatota, zatrzymanie karpia byłoby prawie niemożliwe (pomijając już kwestię jego wytrzymałości). Co innego typowa frangielka, której jak już wiesz nie miałem. Po dłuższej chwili testów, stwierdziłem, że zestaw długości 5 elementowego topu, technicznie i zasięgowo, będzie optymalny. Wymachy z dłuższą żyłką prawdopodobnie skończyłby się złamaniem wędki. Od razu dopowiem, że tyczka do tego celu musi być naprawdę mocna. Moja Hydra Evo Slim, mimo że pancerna – czułem jej wysiłek podczas każdego wyrzutu. Nie przedłużając. Metoda tyczko-wagglera okazała się strzałem w dziesiątkę! Z beznadziejnego miejsca wybroniłem się na sektorową dwójkę. Przegrałem tylko z najlepszym skrajnym stanowiskiem. I gdyby nie to, że przez połowę tury motałem się (uczyłem się nęcić, zarzucać, zacinać i holować) – bez problemu dzięki tej wariacji bym zwyciężył. A i tak w generalce skończyłem trzeci. W ogóle należy zaznaczyć fakt, że na tym konkretnym łowisku, ta metoda nie miałaby sensu, gdyby nie zakaz stosowania kołowrotka. Zawsze maczówka z wagglerem, na duże ryby, będzie lepszym wyborem. No i powyższe zdanie idealnie podpowiada, dlaczego batomaczówka w praktyce nie ma dla mnie zastosowania. Po prostu, kiedy mam łowić poza zasięgiem tyczki – odległościówka jest dla mnie poręczniejsza. Ale dla osoby, która jeszcze jej należycie nie opanowała (a skuteczne łowienie na krótkim dystansie jest trudne) – batomaczówka może być ciekawą alternatywą. Szczególnie na łowiska płytkie. Ostrożne ryby mogą nie tolerować majtającej się nad ich głowami szczytówki i trzymać się nieco poza linią tyczek. Poza tym długi bat z klasycznym zestawem, na płytkiej wodzie, jest po prostu toporny (dużo obciążenia na żyłce) i nieefektywny (długi odcinek żyłki na wodzie). Do głowy przyszła mi jeszcze jedna potencjalna sytuacja nad wodą, która idealnie nawiązuje do tego, co napisałem we wstępie tego podrozdziału. Mianowicie, nim kupiłem swoją pierwszą tyczkę, minęła dekada moich amatorskich startów. I często batem musiałem radzić sobie w bardzo wietrzne dni. Przy porywistym bocznym wietrze frangielka, niezależnie czy na 5, czy 8-metrowej wędce zapewne byłaby dla mnie skuteczną alternatywą. Ale ja tej metody po prostu nie znałem… Tak więc jeśli nie masz jeszcze tyczki, koniecznie jej wypróbuj! Jako że jestem teoretykiem, a nie praktykiem batomaczówki, to szczegółów techniki samego łowienia opisywać nie chcę. No dobra… Napiszę, jak ja widzę to oczami wyobraźni, a ty po prostu sam sprawdź. A więc zamykam oczy i… Zestaw płynnym ruchem wyrzucam zza pleców, tak aby do wody wpadł na napiętej żyłce. Potem lekko zanurzam szczytówkę, dynamicznie cofam dolnik (łokciem do tyłu) i wyjmuję szczytówkę. Ten proces ma jednocześnie zatopić żyłkę, i zluzować ją pomiędzy szczytówką a spławikiem. Zacięcie to najpierw ruch szczytówką do boku, a potem wędkę płynnie prowadzę do góry. Podsumowując, jeśli ten temat cię zainteresował – spróbuj, przetestuj, a potem dopracuj detale. Uważam, że warto. Kacper Górecki Jeszcze kilkanaście lat temu bolonka była wędziskiem ekskluzywnym, obecnie na nasze szczęście spotkać je można niemal w każdym sklepie wędkarskim w Polsce. Ich ceny są różne, w zależności od materiału z jakiego są wykonane (włókno węglowe czy włókno szklane) oraz od firmy. Średniej klasy bolonkę 4-5 metrową można kupić już od 60 zł. Taka w zupełności wystarczy do nauki wędkowania tą metodą. Powszechnie słyszy się, że bolonką łowi się głównie na wodach płynących, jednak sprawdza się także na wodach bolonki dobieramy do łowiska gdzie planujemy odbyć wędkarską przygodę. Koniecznie wędka musi być dłuższa o metr od głębokości łowiska, abyśmy mogli w sposób swobodny zarzucać zestaw oraz kontrolować go w wodzie. Żyłka tylko częściowo unosi się na powierzchni wody, większa jej część unosi się nad taflą wody dzięki uniesieniu wędziska w górę. Taki sposób utrzymywania żyłki, pozwala na stały kontakt z zestawem i bardzo szybką reakcję w przypadku brania ryby. Bolonkami 4-6 metrowymi zapanujemy nad zestawem na odległość do kilkunastu metrów, na odległości powyżej 20 m potrzebna już jest dłuższa bolonka co najmniej 8 metrowa. Podstawą metody bolońskiej jest zastosowanie spławika montowanego na stałe. Bez tego cała frajda łowienia bolonką mija się z jest idealna gdy odległość docelowego łowienia jest dla tyczki za daleka. Czasem ryby żerują w rynnach rzek i kanałów, w dużych rzekach rynny te znajdują się poza zasięgiem do bolonki powinien mieć płytką szpulę, to specjalne kołowrotki do połowu odległościowego gdzie wykonuje się częste rzuty. Tak właśnie jest w metodzie bolońskiej, gdzie na kanałach, czy rzekach łowi się na przepływankę, co zmusza do częstego przerzucania. W kołowrotek trzeba trochę zainwestować, aby służył nam dłuższy czas. Tani kołowrotek nie poradzi sobie z natłokiem pracy jaki wymusza metoda bolońska, szybko się popsuje. Poza tym nie bez znaczenia jest kwestia hamulca, musi on pozwalać na dokładne w przeciwieństwie do metody match (odległościówka), w bolonce musi być pływająca. Pływająca pozwala na stały kontakt z zestawem, o czym mowa była wyżej. Polecane średnice żyłek to od 0,14 – 0,18 mm żyłka główna i odpowiednio cieńszy przypon. Spławik stały, kształtem przypominający kroplę wyporność oczywiście dobrana pod kątem szybkości nurtu rzeki, głębokości łowiska. Rozmieszczenie śrucin nie ma specjalnego znaczenia w tej metodzie, na przepływankę ryby biorą dosyć intensywnie. Hak oczywiście jak w każdej metodzie dobieramy pod przynętę jaką będziemy stosować. Zestaw zarzucamy w przeciwną stronę do kierunku nurtu i lekko w bok (w górę rzeki).Po zarzuceniu zestawu, gdy zacznie spływać, unosimy wędzisko, gdy spławik jest na wprost nas wędka powinna stać prawie ,,na baczność’’ czyli w pozycji pionowej, po przekroczeniu tego miejsca (zestaw spływa w dół rzeki) powoli opuszczamy wędzisko do tafli wody, pamiętając cały czas, aby nie pozwalać leżeć całej żyłce na przy takiej metodzie wymaga trochę treningu. Gdy na dalszą odległość nie jesteśmy w stanie dorzucić zanęty ręką, niezbędna jest proca. Dobrej jakości procą podamy zanętę tam gdzie chcemy. Zanęta oczywiście musi być obciążona i sklejona, aby nurt wody nie wymył jej szybko z łowiska. Glina wiążąca, żwir i klej znajdą tutaj zastosowanie. Robaki podajemy nieruchome, aby dodatkowo nie rozbijały kul zanętowych. Najlepsza odpowiedź EKSPERTDżordżu odpowiedział(a) o 19:49: Jeżeli łowisz na spławik to możesz zastosować metodę "przepływanki z przytrzymanien". Polega ona na tym ,że kontrolujesz spływ zestawu wędką delikatnie przytrzymując zestaw żeby płynął wolniej niż nurt rzeki lub przytrzymaj go dłuższy czas w jednym przepuścisz zestaw do końca miejscówki przerzucasz zestaw na jej początek i zaczynasz puszczać od nowa itak cały czas. Możesz też łowić na tzw." przystawkę" ,wtedy przegruntowujesz zestaw o jakieś 30-50 cm niż głębokość łowiska ,żeby przypon i oliwka leżały na dnie, tylko wtedy musisz zastosować cięższy ,smukły spławik w granicy 3g. Zestaw robisz tak : żyłka główna w granicach 0,14 - 0,16mm , później dajesz spławik o wadze 1-2g w kształcie gruszki lub odwróconej łezki, następnie dajesz obciążenie w postaci kilku śrucin (spławik najlepiej wyważyć nad wodą żeby wystawała z wody sama antenka) robisz pętelkę żeby połączyć przypon z żyłką główną. Przypon robisz z cieńszej żyłki niż żyłka główna o średnicy 0,12-0,14mm, w razie uwadu stracisz tylko haczyk ,a nie urwiesz cały zestaw. Haczyki w zależności na co będziesz łowił ,czerwone robaki, białe, pinka w rozmiarze Odpowiedzi EKSPERTjasiud31 odpowiedział(a) o 13:24 Na rzeke zamontuj spławik 1 gram bez antenki, będzie go mniej znosić. Z resztą ci nie pomogę, bo za często nie łowię na rzekach. :) Uważasz, że ktoś się myli? lub …czyli nie tylko zyganie pijaweczką. Ile razy zdarzyło się Wam złowić niezłą rybę na streamera? Pamiętacie pytania? Gdzie? Jaka mucha? I tyle… Praktycznie zerowe zainteresowanie sposobem prezentacji. Nie wiem czemu, ale w porównaniu do np. orania nimfą, streamer przez brać muchową jest zwykle traktowany mocno po macoszemu. Ileż razy się słyszy, że to jak łowienie na spina, nie ma z muszkarstwem wiele wspólnego i tym podobne głupoty. A jest to chyba najbardziej wszechstronna metoda muchowa, umożliwiająca złowienie praktycznie każdej ryby – od zwariowanych kleni i lipieni, po sztuki grubo przekraczające jakiekolwiek granice rozsądku, to właśnie ze streamerem głównie wkraczamy na słoną wodę, zostawiając szeroko rozumiane normalne łowienie za sobą. Dla większości łowienie na stremera wygląda podobnie – rzut w poprzek rzeki i szybsze lub wolniejsze ściąganie skokami muchy. Będąc zadeklarowanym fanem tej metody (w zasadzie od lat łowię tylko na streamera, z małym dodatkiem suchej muchy) chciałbym opisać trochę inne podejście do moim zdaniem naważniejszego składnika sukcesu w łowieniu – prezentacji muchy. Z racji odmiennych warunków, tekst wypadałoby podzielić na dwa działy – łowienie na wodzie stojącej i na wodzie płynącej. Celowo nie używam tutaj pojęć jezioro/rzeka, bo na rzece bywa, że woda stoi, a na morskiej zatoce podczas odpływu przetacza się z prędkością godną górskiej rzeki. Jednym z najważniejszych etapów przygotowania się do łowienia jest dobór odpowiednio tonącej linki w połączeniu z muchą. Zupełnie inaczej zaprezentujemy muchę na lince intermedium, inaczej na tonącej głowicy z pływającym runningiem, a znowuż jeszcze inaczej na lince w pełni tonącej. Dodajmy do tego obciążone lub pływające muchy i robi się z tego niezły misz masz i dziesiątki opcji, umożliwiające praktycznie dowolne prowadzenie much. Pominę typowe zyganie streamerem z górskiej rzeki – robił to każdy, opisane zostało x razy, a i od lat górskie rzeki nie są moim środowiskiem. Ale co innego woda płynąca… W zależności od gatunku na jaki się nastawiamy i much, które chcemy użyć, będziemy kompletować zestaw. Tak jak np. do łowienia seabassów wystarczy nam spokojnie wędka w klasie 8, to już wybór linki może przyprawić o ból głowy. Temperatura wody, rodzaj pokarmu, który chcemy imitować, czy chcemy rybę sprowokowac na agresora? Prędkość z którą płynie woda, w połączeniu z temperaturą ma ogromne znaczenie. Czy będziemy chcieli muchę zawieszać w wodzie, pozwalać by grał nią nurt, czy też zależy nam na bardzo szybkim prowadzeniu? Pierwsza technika – zawieszanie much w nurcie, sprawdzała mi się zarówno na rzekach jak i na słonej wodzie. Ryby żerujące w górnej 1/3 wody, ale jeszcze nie w amoku. Warunki dobre, ale ognia nie ma. Wtedy zakładam linkę intermediate, w przypadku szybkiej wody di3, dość długi przypon. Pozwalam by nurt zabierał linkę, niepotrzebne są bardzo długie rzuty. Czy nurt rzeki, czy prąd pływu ciągną za sobą muchę. Nie znaczy to wcale, że streamer jest martwy, nie pracuje. Z jednej stronny oddajemy linkę, mając kontrolę nad jej spływem, z drugiej czasem podciągamy o kilka centymetrów, by oddać jeszcze trochę. Nasza mucha zachowuje się niczym osłabiona, walcząca z nurtem ofiara. Od czasu do czasu zbiera trochę sił, ale nurt jest za mocny, szybko się poddaje i porwana przez nurt powoli opada w stronę dna, wykonując rachityczne podrygi. Bardzo dobrze ta metoda sprawdza się mi na opadającym pływie (idącym od wysokiej wody do niskiej). Szczególnie w estuariach, ujściach rzeczek. Dobrym pomysłem jest też zakotwiczenie łodzi przed podwodnym garbem, omywanym przez nurt rzeki/pływem. Za takim garbem często tworzą się zawirowania wody, w których ustawiają się drapieżniki. O ile to możliwe, warto zacząć łowić jeszcze w rzece (lub na szybkim odcinku, przechodzącym w wolną, spokojną wodę) i przesuwać się w stronę ujścia. Bardzo często poniżej ujścia rzeki, za garbem narzuconego przez fale piasku ( lub przykosą usypaną przez nurt) znajduje się głębsza woda. Tam “nocują” interesujące nas ryby, jednak czesto by coś przegryźć wychodzą na spad, ustawiają się pod prąd i czekają co im woda do paszczy przyniesie. Porwana przez prąd rybka jest idealnym kąskiem. Podobne sytuacje zdarzają się też na wchodzącej wodzie, na pierwszym głębokim miejscu powyżej otwartej wody. Duże ryby czesto widać jak przechodzą przez płytki garb, by ustawić się zaraz za nim. Bardzo często dalsze wypuszczanie linki kończę bardzo szybkim, agresywnym wybieraniem, pozwala to sprowokować do brania niezdecydowane ryby, ale też często bedziemy mieć odprowadzenia prawie pod nogi, a dla mnie zobaczenie takiej ryby to połowa sukcesu. Dużym problemem jest w tej metodzie łowienia zielsko, glony i cała sałata niesiona przez wodę. Wypuszczamy muchę daleko, linka zanurzona w wodzie tworzy idealną barierę do “zagulaszenia” się muchy w zielsku i zebrania z wody wszelkich farfocli tego świata. Kolejna sprawa, dla mnie do takiego łowienia konieczny jest stripping basket, by było z czego wykładać linkę. Gdy nurt zwolni (przed stopem na wysokiej/niskiej wodzie) warto zacząć prowadzić muchy bardziej agresywnie. Albo zmieniamy muchy na mocno obciążone albo idealnie, linkę na szybciej tonącą. Di5 i więcej nie będzie przesadą. Daleki rzut i bardzo szybkie prowadzenie, długimi podciągnięciami. Po godzinie takiego łowienia lewa ręka odpada, ale potrafi być ono bardzo skuteczne. Ten sposób prezentacji idealnie sprawdza się również, gdy mamy agresywne, ostro żerujace ryby. Szczególnie w morzu, nie ma prędkości, która dla ryb byłaby zbyt duża. Często wymagane jest też “dojenie krowy” – wędka pod pachę i wyieranie linki oburącz. Pewną wariacją tej metody jest łowienie na muchy podpowierzchniowe, poppery, z pływającej linki. W zimnej wodzie (Irlandia) sprawdza się to w nocnym łowieniu na rozległych płyciznach, zimnych flatsach. Nocą, na wchodzącym pływie, po ciepłym i słonecznym dniu, woda wlewa się na nagrzany piach. Jej temperatura rośnie dość szybko, osiągając kilka stopni powyżej “nagrzanego” 17st oceanu. Ryby są bardzo aktywne, hałasują, gonią drobnicę pod powierzchnią, gdyby nie ciemność zupełna, można by obserwować spektakularne ataki z powierzchni wody. Podobnie jest, gdy łowimy np. bonito – stado tych ryb gotuje wodę pod powierzchnią, fruwają małe rybki a za nimi bonitos. Najskuteczniejszy jest wtedy dość daleki rzut i ściąganie muchy z maksymalną możliwą prędkością tak, by w tysiącach rybek to nasza mucha wydawała się tą extra, wartą pogonienia. Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie warto spróbować takiego prowadzenia – skały wychodzące na piach, szybko płynąca woda. Ryby podchodzą tam szukajac krabów i krewetek. Mimo, że nastawione są na pobieranie pokarmu z dna, agresywnie prowadzona pod powierzchnią, hałasująca mucha, potrafi je skusić do brania, wręcz przyciągnąć z większej odległości. Wiele razy widziałem ryby wychodzace z odległości nawet nastu metrów, spod nawisów skalnych i glonów, goniące z furią chlapiącego poppera. Bardzo często ryby nie trafiają w taką przynętę, często problem jest w nas – zacinamy zbyt szybko widząc gejzer wody pod nogami, ale adrenalina wynagradza rozczarowania. Gdy przychodzi łowić na wodzie stojącej, ruszać musimy zacząć się my. Najlepsze wyniki osiągam łowiąc w dryfie. Możliwość aktywnego i w miarę szybkiego obłowienia sporej wody jest tu największą zaletą. Oczywiście łowienie z brzegu bardziej kotwiczy, ale i tutaj staram się pokryć jak najwięcej wody. Jest kilka technik łowienia, których używam na stojącej wodzie, które w Polsce nie są zbyt popularne. Szczególnie łowiąc z łodzi, bardzo często rzucam pod wiatr. Rzut nie musi być daleki, ot głowica i parę metrów runingu. Kolejne metry dokładam gdy łódka lub kajak niesiona wiatrem oddryfowuje od linki. Szczególnie dobrze sprawdza się ta technika przy łowieniu na większych głębokościach – 7-10m. W zależności od ustawienia ryb (nie zawsze dobrze reagują na muchy tuż nad dnem) używam albo linki w pełni tonącej Di8, albo tonącej głowicy z intermedialnym runningiem. Dzięki temu mogę poprowadzić muchy albo przy samym dnie, tak by obijały się o zielsko i kamienie, albo w 2/3 wody, gdzie każde podciągnięcie muchy podnosi ją do góry. Kolejną techniką do głębokiego łowienia, na powiedzmy 5-7m jest dryfowanie z szybko tonącą głowicą/linką bezpośrednio pod łódką. Obciążone muchy, linka szybko tonąca. Krótki rzut na wiatr. Szczytówka przy samej wodzie i linka schodząca praktycznie pionowo w dół. Przy szybkim dryfie (ok 3km/h) pokrywamy olbrzymie ilości wody, można wyłuskać najbardziej oporne ryby. Dzięki temu sposobowi jesteśmy w stanie szybko odkryć na jakiej głębokości żerują ryby, a przez utrzymywanie muchy cały czas w “strike zone” nie marnujemy czasu na rzucanie, tonięcie linki, wyciąganie linki do powierzchni przed kolejnym rzutem etc. Jednocześnie możemy prowadzić muchy bardzo delikatnie, naturalnie. Technika ta sprawdza się głównie w dni, gdy woda jest już chłodniejsza, ryby niezbyt aktywne, choć jeszcze żerują. W dni, gdy ryby aktywnie “buszują” po łowisku, lepsze wyniki daje czesanie wody w klasyczny sposób – rzut, zatonięcie linki i dość agresywne wybieranie. Ryby skore są do zaatakowania nawet, gdy mucha nie jest podana pod nos, ściągamy je często z większej odległości. Kiedy jednak temperatura wody spada, a my wbrew wszystkiemu zamiast siedzieć w domu chcemy złowić np. szczupaka – warto jest między podciągnieciami wykonywać długie, czesto kilkunastosekundowe pauzy. Wolno tonąca linka, spora mucha (chyba, że woda ma temperaturę poniżej 5st, wtedy lepiej sprawdzały się mi małe, ok 12cm muchy) i po rzucie pozwalamy by linka zatonęła. Wykonujemy powolne, długie podciągnięcia i jeszcze dłuższe pauzy – mucha początkowo zamiera w bezruchu, później powoli tonie. Często ryby na granicy zamarznięcia interesują się taką prezentacją. Kolejnym ciekawym tematem, szczególnie zimą, gdy nie ma lodu, jest łowienie pstragów na stawach. Na łowiskach poddanych dużej presji ryby te bardzo szybko się uczą i często dopiero podejście zupełnie inne niż to co widziały do tej pory, przynosi efekty. Dla mnie taką techniką było łowienie na “snake fly”. Opisywana jakiś czas temu mucha, będąca paskiem kilkunastocentrymetrowej długości zonkera na dwóch hakach połączonych plecionką, zaprezentowana bardzo agresywnie, na szybkotonącej lince – bardzo skutecznie umożliwiała zestrzelenie kilku aktywnych ryb. Technika tak skuteczna, że zabroniona na lokalnych zawodach, wymaga niestety szybkiego łowienia, z częstym zmienianiem miejsc. Jeśli mamy większość łowiska dla siebie – jest idealnie, jeśli ludzi jest trochę więcej… cóż, w jednym miejscu nie ma sensu mielić w ten sposób. Przy łowieniu pstrągów na sztucznych zbiornikach nie sposób nie wspomnieć o “Booby fly”. Wyporny streamerek z piankowymi oczami, ogonem z marabuta i tułowiem z chenille. Podawany z super fast linki. Linkę kładziemy na dnie, mucha unosi się nad dnem. Każde pociągnięcie linki powoduje że mucha doskakuje do dna, po czym powoli się wynurza. Metoda opracowana do łowienia tęczaków potrafi pokazać pazur, gdy szukamy np. okoni. Na koniec, w nagrodę dla tych co doczytalni do tego miejsca, “uniwersalny wzór”. Czyli coś co mi się sprawdza, to jakby wzór dobierania linki/muchy/prowadzenia. Im woda wolniejsza, ale cieplejsza, ryby bardziej agresywne – linka szybciej tonąca, muchy mniejsze, obciążone, prowadzenie agresywniejsze. Im woda szybsza (do momentu gdy linkę wyrzuca nam napór wody do powierzchni), zimniejsza, ryby mniej skore do współrpacy – linka wolniej tonąca, muchy większe, prezentowane w delikatniejszy sposób. Woda całkiem zimna, ryby apatyczne – linka umożliwiajaca szybkie dojście do dna, małe muchy, często muchy pływające. Tekst i zdjęcia: Kuba Standera Written by - 10/12/2019 - 3440 Views

łowienie na metodę na rzece